Matka zakupiła też coś, co ją urzekło w równym stopniu co tkanina bambusowa. A jest to dzianinka z wełny merynosa. Co to wełna każdy wie: wprost czarodziejska rzecz, która grzeje gdy na dworze zimno, a chłodzi gdy upał panuje. W wełnie człowiek się nie poci nawet w upały, górale coś o tym wiedzą... Ale też wełna każdemu normalnemu człowiekowi kojarzy się z czymś potwornie gryzącym. A ja jestem ekspertem od rzeczy gryzących. Mnie gryzie nawet najdelikatniejsza koronka w bieliźnie, a metki wycinam wszystkie dokładnie. Wełny w ogóle nie uznaję, nie wytrzymałabym nawet minuty.
Ale owa dzianinka merynosowa.... Wspaniała. Wszystkie zalety wełny ma, za to nie gryzie. Nic a nic. Ba nawet, bym powiedziała że ona jest milsza niż bawełna.
Z tego więc kawałka materiału matka uszyła: podkoszulkę synowi (wyszła koślawa ale po domu pod bluzkę da się nosić), legginsy sztuki 3 o różnych długościach nogawek dla "nowego dziecia" oraz otulacz.
Otulacz to takie cudo, które zakłada się na pieluchę i jeśli owa pielucha przesiąknie, to ubranka pozostają suche. Wełna ma właśnie (po zalanolinowaniu) taką właściwość, iż wilgoci dalej nie przepuszcza. Oto on:
Legginsy wyglądają cudacznie - to zamierzone. W końcu między nogami dziecko ma pieluchę i owe matczyne koślawe gacie mają to uwzględnić. Szwy również są zewnętrzne celowo, aby od środka nic nie gryzło.
wtorek, 17 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oj Matka szaleje. Fajne wszystko. Ja do szycia talentu niestety nie posiadam.
OdpowiedzUsuńpodoba mi sie tutaj. zostawiam slad po swoich odwiedzinach i zapraszam na mojego bloga www.agaphcia.blogspot.com, zglaszam rowniez ze linkuje u siebie twojego bloga. buziaczki.
OdpowiedzUsuń